Eurotrip 2011

Dodaj komentarz
Europa

Z Gdańska do Londynu na rowerze

eurotrip

Wróciłem z tak szalonej przygody, że bez wyolbrzymiania mogę powiedzieć, że nie jeden film drogi mógłby równać się z ilością nienormalnych rzeczy naraz, że aż trudno uwierzyć, że to mogło się dziać naprawdę.
W czasie podróży opisywałem każdy dzień w swoim minidzienniczku, dzięki temu prawie nic najważniejszego mi nie umknęło. W tej fotorelacji postaram się opisać tylko te ważniejsze (śmieszne, beznadziejne, czy nawet tragiczne) sytuacje, aby nie zanudzać was dniami typu „cały dzień jechaliśmy, dookoła pola i nic się nie działo”.

Uczestnicy: ja i Zygi

Dystans: ok 3000km

Czas: Wyjazd 21 Lipca 2011. Powrót 20 września 2011
Do Londynu dojechaliśmy 49go dnia

Przygotowania:
Jak to się zaczęło, dlaczego taki pomysł. Ja już od dawna myślałem żeby odwalić coś grubego, 500km to mało. Pierw chciałem sam, ale pewnego dnia na Facebooku Zygi napisał na tablicy czy ktoś chciałby pojechać rowerem do Londynu.
Umówiliśmy się na piwko. Obgadaliśmy mniej więcej trasę i raczej to byłoby na tyle. Nic więcej się nie przygotowywaliśmy. Zrobiłem listę rzeczy, załatwiliśmy co trzeba i po 2 tygodniach ruszyliśmy.
Nie braliśmy tego tak bardzo na poważnie. Kasę, czas mieliśmy, byliśmy odpaleni na jakąś przygodę, to czemu nie. Ja się nie spodziewałem niczego, nie miałem pojęcia jak to wyjdzie. Po prostu jedziemy!

Polska

Mimo, że przez wybrzeże Polski już raz przejeżdżałem, nie przeszkadzało mi to, aby przejechać jeszcze raz. Poza tym stwierdziliśmy, że fajniej to będzie wyglądać jak się wystartuje sprawiedliwie „z domu”. Mimo, że za pierwszym razem jazda przez Polskę wydawała się trwać w nieskończoność, tym razem minęła jakoś szybciej i było nawet ciekawie.
Postanowiliśmy sobie, że będziemy jechać 100km dziennie, bo i tak mamy bardzo, ale to bardzo dużo do przejechania. W rzeczywistości wyrabianie dziennej normy skończyło się po drugim dniu.
Cóż, w domu patrząc na mapę to się wydaje mało, ale w rzeczywistości przejechanie 50km z krótkimi przerwami, rowerem ważącym ok. 50kg to jest naprawdę ciężka sprawa. Nie wspominam, że jeszcze byliśmy totalnie bez kondycji, więc to, że dojechaliśmy drugiego dnia do Słupska i tak można uznać za wyczyn, na który mało kto może się podjąć.
Drugi dzień był naprawdę ciężki. Po 50km nie byłem już w stanie o niczym myśleć. Do tego droga była tak cholernie nudna, do tego ciężka (góra dół góra dół), że myślałem, że zejdę z roweru, strzelę focha i nigdzie więcej nie pojadę.
Na szczęście ten okrutny dzień został wynagrodzony ciepłym łóżeczkiem w domu znajomych moich rodziców.

Dnia trzeciego było niestety… gorzej. Zaraz po wyruszeniu pogoda dala nam w kość. Zaczęło lać, wiać i do tego musieliśmy jechać główną drogą małym poboczem, a samochody wyprzedzały nas z prędkością nie mniejszą niż 100km/h. To było tak straszne, że aż przestałem o tym myśleć, załączyłem sobie na uszy ciężką muzykę i dzięki temu było nawet fajnie. Wczułem się w klimat.
Dojechaliśmy do miasteczka Dąbki. Już wiedziałem co się święci, nie było odwrotu. Będzie ciężko, ale przynajmniej w fajnym miejscu. Jasne, mogliśmy objechać jezioro Bukowo naokoło spokojną drogą, ale hmm, przebitka przez plażę pachniała taką przygodą. Wiem, wybraliśmy mniej logiczną opcję, ale za to ciekawszą.
Przypominam rowery ważą ok 50kg. Nie było innej opcji niż prowadzić je miękkim piaskiem. Dla porównania możecie wyobrazić sobie jakbyście chcieli np. przeprowadzić 5km plażą załadowany po brzegi wózek z Biedronki.
Reszta drogi do Niemiec, co tu dużo gadać, była już z górki. Bardzo mi się podobała, trochę przez lasy, trochę z widokiem na morze. Nawet jeśli się trochę oddaliliśmy, to czułem ten zapach morza, lasu iglastego przy plaży. Bardzo to lubię, kojarzy mi się z wakacjami. W ogóle bardzo lubię ten klimat morza, dlatego trasa przez Polskę jakoś mi się tak ciepło wspomina.

Niemcy

Granicę Niemiec przekroczyliśmy w Świnoujściu. Od razu zmiana, Piękna ścieżka rowerowa, czyste, wręcz lśniące miasteczka, przystrzyżone trawniczki, każdy domek zadbany (nie takie szare kloce jak u nas), zero reklam. Nie chcę przesadzać, ale jak przekroczyłem granicę, to normalnie jak do innego świata. Na ulicach same beemy i merce prosto z salonu. Krajobraz niby taki sam, ale wszystko wygląda tak, jak powinno wyglądać w Polsce, a nie jest.

Ale żeby za bardzo nie lukrować Niemcom, lipę, niestety mają jeśli chodzi o sklepy z jedzeniem. Jest ich mało (to raz), tylko supermarkety, w których nie można płacić kartami płatniczymi z Polski i do tego nikt nie rozumiał angielskiego. Jedzenia w tych sklepach jest mało i jest drogie. Na zakupy typu woda, bułki, jakieś batoniki (nie samym chlebem i wodą człowiek żyje) i jakaś szynka/pasztecik, schodziło mi raptem €10 (dziennie).
No ale dość pitolenia o cenach, bo wiadomo na Zachodzie zarabia się więcej. Pierwszą noc spędziliśmy na plaży. Rano okazało się że przyszło mnóstwo ludzi, ale nikt na nas nie zwracał uwagi. Niestety była to nasza ostatnia przygoda z Bałtykiem i morzem w ogóle na następne 2-3 tygodnie. Wbiliśmy w głąb kraju i zaczęła się prawdziwa rzeźnia. Nuda że ja pierrrrrr…. same pola. Ale oczywiście jakby tego było mało, zaczęło strasznie wiać. Na mapie niby niziny, ale w rzeczywistości podobnie jak w Polsce, góra dół góra dół. Jeszcze żeby dało się rozpędzić z takiej górki ale to nie, w porywach rozpędzisz się do 15km/h (jakby ktoś się nie znał to na prostej średnio się jedzie, w każdym razie my 25-30km/h).
No i po tygodniu już zaczęły padać pomysły czy może by nie wsiąść w pociąg i podjechać troszkę, ale na szczęście odrzuciliśmy tę opcję. Wtedy nasza podróż straciła by już całkowicie sens.
Ale pogoda nie daje za wygraną, oj nie. Dnia ósmego dojechaliśmy do małej mieściny Krosnkamp. Rozbiliśmy się gdzieś za krzakiem przy lotnisku. Całą noc lało, rano okazało się, że tropik (taki daszek) już przecieka i nałożyliśmy namiot jeszcze folią malarską, którą Zygi zabrał na wszelki wypadek. Czekamy czekamy, wybija już 12 w południe a tu dalej leje b e z p r z e r w y. Mieliśmy niedaleko stację, to w końcu pojechałem po piwo, bo siedzieć tak o suchym pysku 2 doby, to już naprawdę… Tak 2 doby siedzieliśmy pod namiotem, bo 2 doby bez przerwy lało.
Najwyraźniej pierwszy shit-test matki natury zaliczyliśmy, bo 3 dnia dała nam spokój i mogliśmy już spokojnie dojechać do Wismaru, a następnie do Lubeki.

W Lubece pierwszy raz spotkaliśmy się z czymś, czego w ogóle się nie spodziewaliśmy. Zaczepili nas Polacy (mieszkający tam) i zaoferowali nam nocleg u siebie(!). . Byli bardzo gościnni, że aż nas onieśmielało. Ale sobie trochę pogadaliśmy o Polsce, Niemczech, emigracji itd., była przemiła atmosfera. Nareszcie los się do nas uśmiechnął. I to podwójnie, bo po 80km w Geesthacht (pod Hamburgiem) zostaliśmy zaproszeni przez kolejnych Polaków, ale tym razem znajomych rodziców Zygiego. Również było bardzo miło, pogadaliśmy trochę o życiu, oni opowiedzieli nam jak się tam znaleźli, jakie były ciężkie początki na emigracji itd. Dodatkowo zostaliśmy oprowadzeni po Hamburgu i w ogóle było świetnie.

Jak już wyjechaliśmy dalej w trasę, postanowiliśmy, że jeszcze raz przejedziemy przez Hamburg i to był niestety błąd. Obrałem złą trasę i nie mogliśmy wydostać się z tego miasta. Wydaje się proste. Jechać cały czas na zachód. Tak też zrobiliśmy, tylko że tym sposobem znaleźliśmy się w porcie i nie wiadomo było co robić. Bo jedziemy, jedziemy i nie możemy znaleźć mostu aby się wydostać (port jest poprzecinany mnóstwem kanałów). Gdy jeden już znaleźliśmy na mapie, nadrobiliśmy ok 5km, to się nagle okazało, że jest podniesiony na czas nieokreślony. I dupa. Już powoli zapada zmrok, dawno powinniśmy szukać miejsca do rozbicia się namiotem, a my dalej w środku miasta. Pojechaliśmy jeszcze inną drogą i na szczęście znalazł się ten właściwy most. Teraz kolejna misja: jechać jak najdalej, aż się skończy zabudowanie. Tym sposobem jechaliśmy 20km bez przerwy, aż w końcu o północy się robiliśmy na jakimś polu kukurydzy.
Rano nowa niespodzianka. Brak Powietrza w przedniej oponie. Napompowałem ją i działa, ale za 20 min znowu nic. Nie jest to żadna dziura, bo by powietrze zeszło od razu, bardziej jakiś przeciek przy wentylu czy coś takiego. Znów deszcz. Ja co 20 min pompuję tę oponę. Oczywiście nie ma żadnego sklepu w pobliżu no i masakra. Zatrzymaliśmy się przy McDonaldzie, zjedliśmy coś w bardzo nieprzyjemnej atmosferze (jakieś cholerne dzieciaki się wydzierały i ciągle jakieś osy latały dookoła). Jakby tego było mało, to jeszcze zgubiłem kask za 400zł. Nie no.. że tak powiem – zajebiście.

Ale na szczęście los się już odmienił. Do samej Holandii pocisnęliśmy bez większych problemów. Po drodze zahaczyliśmy o jeziorko, żeby się wykąpać. Później jeszcze o Bremen, ładne miasto, takie zabytkowe. Na szczęście łatwo się wjechało i wyjechało.
Wracając do Zachodnich i Wschodnich Niemiec, to właśnie, to co zauważyliśmy na Zachodzie, to zupełnie inna mentalność ludzi. Nagle zaczynają się z nami witać, normalnie obcy do nas ‚aloo!’ Zygi jak zmieniał dętkę, to dwóch rowerzystów się zatrzymało. Normanie biegle po angielsku nawijali. Jeden podarował nam dętkę, drugi pożyczył pompkę. Rewelacja!:) Tego, co nam podarował dętkę, jeszcze spotkaliśmy tego samego dnia 2 razy na trasie w zupełnie innych miejscach, i się wymieniliśmy usmieechami. 🙂

Krótko o Niemczech. Kraj spoko, przypomina trochę Polskę, ale taką jak powinna wygladać. Wszystko jest zadbane, ładne, dopracowane. Ludzie mili i pomocni. Rozbijaliśmy się tylko na dziko. Nie było z tym żadnego problemu. Polecam mieć jedzenia i wody tyle, aby starczyło do następnego sklepu, bo po 18 nigdzie nic się już nie dostanie. W niedziele wszystko jest zamknięte. W kryzysowych sytuacjach można kupić wodę na stacjach benzynowych, ale tam taka przyjemność kosztuje już powyżej 2€.
między czasie mieliśmy trochę problem ze stawami. Co dziwne mniej więcej w tym samym czasie mnie i Zygiego zaczęło boleć jedno kolano. Było to trochę przerażające, bo stawy, to już nie przelewki i nie wiadomo co będzie dalej, ale na szczęście po 3-4 dniach samo przestało.

Holandia

Zaraz po przekroczeniu granicy znów zmiana. Cały teren tak płaski, że aż wyglądało to nienaturalnie. Dookoła same pola i jak na jakiejś pustyni. Nagle przed nami wyrosła aż po horyzont ścieżka rowerowa, ale uwaga, SZEROKOŚCI ULICY! 2 pasy jak autostrada, z jednej strony ścieżka, a z drugiej oddzielona rowem ulica dla samochodów. Przy drodze przepiękne pałacyki z tak wielkimi oknami, że było widać całe mieszkanie.
Dobra, trochę już pojeździliśmy, ale teraz gdzie tu się rozbić? Powtarzam pustynia, mało tego na te pola nie da się dostać, bo wszystkie są od drogi oddzielone kanałami nawadniającymi i przedostać się przez to rowerem nie możliwe Na szczęście pierwszy dzień udało nam się za takim mini laskiem rozłożyć.
Kolejnego dnia matka natura stwierdziła, żeby nam tak lekko nie była to z rana przywitał nas deszcz i hiperwiatr (oczywiście od zachodu bo jakby inaczej). Płasko, świetna nawierzchnia a wszystko spartolone tym wiatrem. 10 km/h cały dzień.

Do 17. zrobiliśmy może 30km. Wjechaliśmy do Groningen i uwaga teraz się zacznie najlepsze. Znaleźliśmy pierwszy Coffee Shop i kupiliśmy sobie po gramie trawki. Co tu dużo gadać. Trzeba było spróbować czy faktycznie te holenderskie jest takie, jak głoszą legendy. Stajemy na środku na ulicy, jeszcze z takim dziwnym przekonaniem, że może być przypał, ale zaraz sobie to wyrzucam z głowy, bo przecież tu jest legalne, hehe. Tak więc, skręcamy sobie po blanciku, palimy i.. oo yeah, ale haj. Pełen chillout i luz. Siadam i tak siedzę sobie, mulę, patrzę na samochody, ludzi, wszystko jakby w zwolnionym tempie. Dobra. Mija pół godziny, może wypadało by już jechać?
Wstajemy – Ja pierdziele, całkowite zaburzenie równowagi, tak się zjarałem, że no nie da rady ustać. Prowadzimy rowery. Czuję jakby mózg mi ważył 20kg, uczucie coś jakbym wypił 5 piw.
Dobra. Jedziemy nad morze. Jedziemy, przecież nie będziemy do Londynu prowadzić rowerów, co nie? 🙂
ŁAAA rower płynie, dosłownie, piękne uczucie. Wyjechaliśmy z Groningen i jedziemy na północ. Oczywiście mam świadomość, że jestem na megahaju ale co zrobić? Nie usiądę i nie będę płakał, lepiej chłonąć tę piękną chwile błogości, a miejsca które mijaliśmy jeszcze bardziej potęgowały to uczucie. Jakieś fabryki, dzielnice przemysłowe. Do tego jeszcze deszcz. Mijamy jakieś śmieszne futurystyczne budyneczki. Żałuję że nie mam stamtąd więcej zdjęć, bo to naprawdę schiza była.
W końcu zapadł zmrok i wypadałoby szukać tego miejsca do rozbicia się. N I C. 23 w nocy a my dalej jedziemy na tą cholerną drogą. Już nie było tak do śmiechu. Pola, nawet jeśli był do nich wjazd były podmoknięte i zaczął się naprawdę problem.
W końcu już się wkurzyłem i rozbijamy się na trawniku w jakimś małym miasteczku. A CO! Na szczęście znalazło się takie miejsce, że nie było nas widać, bo za krzakami od chodnika się rozbiliśmy, ale za to byliśmy odsłonięci na zachód, a to oznaczało jedno – NIE ŚPIĘ BO TRZYMAM NAMIOT.
Zasnąłem może o 5 i się obudziliśmy o 9. Dalej wiało jak cholera. Namiotu co prawda nie zerwało, ale tak się wyginał od naporu że aż bałem się, że się złamie.
Rano nie wiadomo z jakiego powodu znów, kurna nie ma powietrza w oponie, koło zmienione, ale znów. Kur.. a! Kur..a!! jakie północ?!! Na zachód mamy jechać!
… Wracamy się te 30km do Groningen. Tam jeszcze ogarniamy jedzenie i jedziemy tym razem dobrze na zachód. Hehe taki trip.

No, w każdym razie kontynuujemy. Jak napierdzielało wiatrem, tak dalej napierdziela. Jedziemy w stronę takiego długiego przejazdu (autostrana A7) ze wschodniej części na zachodnią część Holandii. Wtedy mieliśmy już taką T A K Ą masakrę, że szoook! Wiatr deszcz na maska, nie da się jechać. Po drodze się jeszcze zgubiliśmy. Ja jechałem trochę szybciej i zatrzymałem się na stacji aby poczekać na Zygiego. Wtedy czytałem smsa i jakimś sposobem nie zauważyłem go jak przejeżdżał (a on mnie). Czekam czekam. W końcu cofam się, bo może złapał gumę czy coś. Tel ma wyłączony, ale w końcu dało się dodzwonić. Okazało się że ten pojechał prosto 20km do innego miasteczka i tam już poczekał aż dojadę.
Zanim dojechaliśmy do tego cholernego przejazdu, zdążyły minąć 2 dni, a na mapie wydaje się że to tak blisko, no właśnie… Tak nas pogoda urządziła, ale się nie daliśmy.

Po drodze jeszcze mi szprycha pękła, brak jakiegokolwiek sklepu, dopiero po drugiej stronie „mostu”. Na szczęście gdy już wjechaliśmy na most, to pogoda się poprawiła, ale za to koło mi się tak wygięło przez tę szprychę, że kręciło się jak z jakiegoś wózka ze śmietnika. No ale dało radę, przedostaliśmy się na drugą stronę znalazłem sklep, nareperowali koło i… na Amsterdam!

W miasteczku Hoorn spotkaliśmy takiego dziadka z białą brodą, wyglądał na 80 lat i opowiadał jak ze swoją żoną przejechał ponad 4tys km po Skandynawii. To jest dopiero coś! W takim wieku! My wtedy mieliśmy na koncie już dopiero 2000km, więc nam też zazdrościł. Bo w sumie, też, kto w naszym woku porywa się na takie coś?

Amsterdam Amsterdam hmmm, wszyscy się tak tym miastem jarają, ja niestety opuściłem je trochę rozczarowany. No bo z czego miałem się cieszyć? Z wyglądu miasto jak miasto. Jakoś przesadnie ładne nie było, ot kamieniczki jak w Krakowie i dużo kanałów.
Bardzo ciężko było poruszać się w ruchu. Trafiliśmy jeszcze na środek sezonu, gdzie po ulicach jeździły całe tłumy rowerów. Tak, rowerów tam jest miliony. Mnóstwo turystów ,atmosfera taka, żeby tylko gdzieś się zatrzymać w spokojnym miejscu i odpocząć. A znaleźć takie miejsce bardzo ciężko.

Pierwszego dnia, wbiliśmy na camping na dziko. 30 euro za noc brzmiało dość wysoko. Wybieramy tańszą opcję, ale bardziej ryzykowną, czyli rozłożyć się za darmo. Spoko. Każdy namiot miał jakiś numerek, nasz nie, po całym campingu chodziła ochrona, ale nas nie przyczaili. Rano się zmyliśmy, bo za duży przypał. Rozbiliśmy się na innym, już tym razem płacąc bodajże 20 za dwóch, bo musieliśmy jeszcze zrobić pranie i chcieliśmy jeszcze pojeździć po mieście troszkę.

Kolejnym miastem był Rotterdam. Ładny, nie było już takiej zadymy na ulicach, dużo nowoczesnych drapaczy chmur, (takie budowle robią na mnie ogromne wrażenie) i ogólnie jakiś taki większy luz, ale przejechaliśmy je w pół dnia.

Holandia jest spoko, ale na rower bardziej polecam wschodnią część. Dajcie spokój Amsterdamem, no, chyba że ktoś przyjeżdża na imprezy koncerty itp., to pewnie tam są najlepsze, ale my nie mieliśmy za bardzo jak spróbować (rowery). Holendrzy ogólnie są spoko, lubię ich, każdy się przywita, uśmiechnie. Znają angielski. Język holenderski trochę śmiesznie brzmi, podobny do niemieckiego. Ścieżki – rewelacja. Nawet jeśli nie są oddzielne, to na ulicach zawsze jest pas specjalny dla rowerów, a samochody mijały nas bezpiecznie.
Z minusów Holandii, to niestety jest bardzo drogo, 20€ dziennie na podstawowe wyżywienie. Bez sensu mają to, że po tych ścieżkach muszą też skutery jeździć, bo jednak skuter od roweru się trochę różni, jakby nie patrzeć i nie raz dochodziło do takich sytuacji, że o centymetr nas mijali 50km/h… No nie powiem, trochę niebezpieczne to było… Jeszcze powracając do krajobrazu, Holandia jest ładna, ale po tygodniu może się znudzić, więc najlepiej tak jak my, tylko przejazdem, albo/i na krótko.

Belgia

Przez ten uroczy kraj przejechaliśmy szybko, 3 i pół dnia. W Antwerpii nic szczególnego, niby jakiś zamek, ale nie powala. Skończyły się ścieżki, ludzie to trudno powiedzieć jacy. Niektórzy nam machali co prawda, jeden dziadek nawet nam klaskał hehe, ale kiedy indziej patrzyli się jak na jakichś z innego świata, a jeden na nas nawet trąbnął i pokazał faka. wtf?! tacy antypolscy?!

W Brukseli spotkaliśmy takiego Polaka, który tam ponoć mieszkał i zaczął nam opowiadać i oprowadzać po całym mieście, bardzo miłe z jego strony, nas chyba też polubił. Miasto nawet spoko, można się wybrać.
W tym kraju nie spotkało nas ani nic złego, ani nic niesamowicie ciekawego, więc za dużo nie ma co tu opisywać. Jako ciekawostkę mogę zdradzić, że na północy Belgii mówi się po Belgijsku i napisy, również są w ich języku, a na południu po Francusku i napisy również są francuskie.

Francja

Co kraj to obyczaj. Znów wszystko się odmieniło, łącznie z pogodą. Inni ludzie, inna mentalność, inny krajobraz. Zamiast wiatru i deszczu zaczęło przypiekać słońce.
Niestety bardzo dawno już się nie kąpaliśmy. Ja się kleiłem od potu. Dochodziło już do tego, że wodę, którą miałem do picia musiałem wylewać sobie na głowę, bo nie szło wytrzymać. W końcu pewnego razu wpadliśmy na pomysł, że możemy się wykąpać na… samoobsługowej myjni samochodowej. Wszystko się udało i było można kontynuować podróż:) Niestety doszedł inny problem braku jakichkolwiek sklepów spożywczych. W ogóle nie ma! Nie wiem jak ci ludzie żyją. Są tylko supermarkety, co 20 może więcej kilometrów. Już nie wspominam, że w tych supermarketach nie ma za bardzo do wyboru.
Tak cienko jeśli chodzi o te sprawy, ale dało się przeżyć, w razie czego zawsze było można jeść robaki i trawę. 🙂 Miłym zaskoczeniem byli za to sami Francuzi. Aż ciężko ich nie polubić. Dziennie ze 20 razy się z nami witali. Samochody trąbiły, a z nich ludzie wystawiający kciuki lub machający do nas. Bardzo to dodawało otuchy. 🙂 Szkoda jeszcze tylko, że nikt z nich nie znał angielskiego, ciężko było się dogadać. Raz śmieszna sytuacja była jak wszedłem do rowerowego i chciałem kupić opony, a ten mi daje dętki. Pokazuję jeszcze palcem „tire” a on nic, kolejne 2 dętki mi kładzie na stole…
Dziwna sprawa, w szkole ich nie uczą języków obcych? Ci z Niemiec mówili nam, że Francuzi są tacy wredni, że nie będą gadać z tobą po angielsku, bo nie lubią Angoli podobno. Nie wiem czy to prawda, ale według mnie, to oni w ogóle nie znają angielskiego, a nie że nie chcą mówić, bo chcieli z nami gadać, ale my nie znaliśmy francuskiego.

Tak poza tym droga do Paryża szła gładko. Co prawda były zjazdy i podjazdy, ale przynajmniej pogoda na jakiś czas dała nam spokój. Raz tylko za St Quentin złapała nas burza. To była w ogóle ciekawa sytuacja.
Cały dzień, wiadomo, upał i duszno. Gdy już kończył się dzień zawisły nad nami tak ciężkie chmury, że przestało to wyglądać zbyt wesoło. Zwiększyliśmy obroty i cel – bezpieczne miejsce do spania. Na środku pola była taka zatoczka z drzew. Wbiliśmy tam i niemal sekunda po rozbiciu lunęło jak z cebra. Waliło niesamowicie piorunami, tak głośno, że miałem wrażenie, że gdzieś obok namiotu. Ale na szczęście matka natura tylko się z nami zgrywała i sprawdzała co jeszcze wytrzymamy.

Rano pogoda ładna, ale… grunt pod nami zamienił się w bagno. Koła, łańcuch, sakwy, przerzutki, wszystko (za przeproszeniem) uwalone w tym syfie. Jakby tego było mało, koła i nasze nogi całkowicie się zatapiały jak w błocie. Ja postanowiłem że zacisnę zęby i z całej siły szybko popchnę rower do przodu, aż do jezdni. Zygi wybrał sposób rozmontowania sakw i przeniesienia wszystkiego pojedynczo.

Po naszych przygodach z burzą i uwalonymi rowerami mieliśmy już na szczęście spokojną drogę do Paryża.

I dojechaliśmy! Poczułem ogromną satysfakcję, spotęgowaną jeszcze tym, że po drodze mieliśmy tyle chorych akcji, a daliśmy radę!
Stolica bardzo mi się spodobała. Paryż to jest coś! Naprawdę mogę przyznać, że jest jednak taki romantyczny, miasto artystów jak go opisują itd.. Byłem w nim, już kiedyś (i to z 4 razy) ale tym razem sam z kumplem, rowerem, a nie z jakąś zorganizowaną wycieczką czy z rodzicami i czuć się jak na łańcuchu. Mieć totalnie gdzieś na ustalone grafiki zwiedzania, na bycie zależnym od przewodnika i po prostu leżysz sobie przed wieżą Eiffla, pijesz szampana i czujesz się jak zwycięzca, tak !!!
Rozbiliśmy się na jednym campingu niedaleko centrum.

Tego samego dnia wybraliśmy się na nocne zwiedzanie Paryża. Najpierw pod wieżę Eiffla. Posiedzieliśmy tam jakoś do 1 w nocy. Później katedra Notre Dame tam już się zrobiła 2 w nocy, więc już tak powoli w stronę campingu. Co się okazało. GPS przestał działać, baterie.. niech to szlag!! Nie mamy jeszcze mapy miasta. Co tu robić?! Jedziemy na orientację w stronę wieży, mniej więcej drogę pamiętam. Deszcz. Czekamy, może przestanie. Ta, zamiast przestać leje jeszcze bardziej. Do tego nie mamy nic przeciwdeszczowego, bo było ciepło… No ale nic, jedziemy (chyba) w stronę campingu. Do deszczu dołączyły jeszcze pioruny. Zimno. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że wybrałem zły kierunek, ale jedziemy dalej, bo może na końcu ulicy będzie. Później jeszcze błądzimy z godzine, ale na szczęście Zygi odnalazł właściwy kierunek po… prostytutkach stojących na ulicy (w deszczu!) i to była nasza droga do campingu. Dojechaliśmy o 5 nad ranem…

Przez kolejne dni zwiedzanie stolicy udało się w miarę bez większych problemów.
Teraz już prosto do Calais, po drodze w Beauvais spotkałem jeszcze jakiegoś fotoreportera i się bardzo zajarał naszą wyprawą, wziął imiona, email ale niestety nie skontaktował się już później, no nic.
Gdy dojechaliśmy do oceanu Atlantyckiego, to obowiązkowo trzeba było wziąć kąpiel, na szczęście woda była ciepła. Widzieliśmy na własne oczy jak w ciagu godziny woda cofnęła się o jakieś 200 metrów, śmiesznie to wyglądało.

Do Calais droga szła bezproblemowo, gdy do tego miasta dojechaliśmy o 20, jeszcze tego samego dnia udało się złapać statek do Wielkiej Brytaniii.

Wielka Brytania

Gdy wysiedliśmy ze statku, to nic nie było widać, jeszcze do tego kazali nam jechać za ciężarówkami na jakąś autostradę. O co chodzi!! Jeszcze ten lewostronny ruch. Pierwszy raz jechałem po lewej stronie. To było przerażające uczucie, jakby się jechało pod prąd. Nic nie było widać, bo była bardzo gęsta mgła, pierwsza w nocy a miasto od razu minęliśmy. Za miastem było widać tylko świecące kropeczki na drodze i samochody nas mijające, to było tak straszne, bo przecież mogli nas nie zauważyć na tej autostradzie czy drodze szybkiego ruchu. Ja miałem tylko jedną czerwoną lampkę z tyłu i z przodu która nic mi nie oświetlała przez tą mgłę.
Na szczęście dało się zjechać ja jakąś ścieżkę rowerową i już za bardzo nie wydziwiając rozbiliśmy się po prostu przy tej ścieżce.
Nazajutrz było jeszcze trochę mgły, ale wkrótce się rozproszyła i tak jechaliśmy jeszcze na zachód w stronę Brighton, bo chcieliśmy po drodze zahaczyć o zapierające dech w piersiach klify Seven Sisters.
Po drodze Anglia bardzo mi się podobała, miała taki swój urok, klimat. Moim zdaniem jest stworzona do podróżowania rowerem. Do ruchu lewostronnego przyzwyczaiłem się już po drugim dniu i nie sprawiał większych problemów. Na początku może jeszcze przy skrzyżowaniach, ale to też da się opanować (najlepiej w miastach, bo się jedzie za samochodami).

Gdy dojechaliśmy już do Seven Sisters, postanowiliśmy że tam rozbijemy namiot. Oczywiście nie była to najmądrzejsza decyzja, ale i tak nie żałuję. Miejsce przepiękne! Nic dziwnego że na najwyższym kliwie (164m) było wbite aż 5 krzyżyków. Miejscowi samobójcy upatrzyli sobie całkiem niezłe miejsce do skończenia swojego życia.
W nocy ten rezerwat patrolowała policja z helikopteru i z radiowozu. Świecili po całym terenie, ale my już byliśmy rozbici i nie chciało nam się zbierać. Na szczęście nie zauwazyli nas chyba, bo nikt nam nie kazał się usuwać.

WIAAAATR! Dzizus co to było!! Całą noc nic nie spałem! Namiot się kładł dosłownie. To była jakaś masakra. Później jeszcze przez cały dzień, przy całym wybrzeżu tak było. Rower to nam normalnie zwiewało, przednie koło podnosiło, coś okropnego. Tak wiało aż do samego Brighton.
Za Brighton na szczęście luz, bo od lądu nie było takiego wiatru, a jak już to w plecy nam wiało.
Po tym dniu byliśmy ultrawykończeni. Całe szczęście UK jest małe i wszędzie blisko, więc z Brighton dojechaliśmy tam po 2 dniach.

3000km jak z bicza strzelił. Zazwyczaj kolejne 30, to już było z desperacji w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do spania. Dało by się to szybciej pokonać, ale byliśmy leniwi, albo lubiliśmy się zatrzymywać w różnych miejscach i oglądać je. Tak też było z Londynem.
Ja sam zwiedzałem je przez jakiś tydzień, a Zygi w ogóle postanowił że tam zostanie. Wynajął sobie pokoik, znalazł pracę i podobno na rok chce tak zostać.

W Londynie zwiedzałem głównie centrum, a w nim muzea, nie będę was zanudzał co w każdym było.

Na 20 Września miałem samolot w Luton. To ok 50km na północ od Londynu. To była moja ostatnia misja. Dojechać samemu na lotnisko, znaleźć karton aby tam spakować rzeczy, rozmontować rower, owinąć go folią i dać na lotnisko. Nie taka łatwa sprawa, tym bardziej, że nigdy nie byłem nawet na lotnisku, co dopiero w innym kraju.
I faktycznie było nerwowo, wystartowałem o 8, na miejsce dojechałem o 13 i teraz znaleźć karton. Nigdzie nie chcieli mi dać kartonu! Rozpacz, robi się z tego już 16, a ja dalej nic. W końcu chciałem jednemu typowi już zapłacić żeby mi sprzedał pieprzone pudło, ale ten na szczęście mi je podarował i już cały happy pocisnąłem na lotnicho. Tam rzeczy spakowałem. Pudło całe okleiłem i jeszcze ten rower. Na zegarku 17:30, nie ciekawie. Ale w końcu udało mi się. Zrobiłem wszystko jak trzeba, byłem wkurzony jak cholera, bo jeszcze nie mogłem znaleźć żadnego wózka, a sam bym tego nie uniósł, ale w końcu wózek się znalazł, dałem bagaże do prześwietlenia i w końcu odetchnąłem… na jedną godzinę, bo lot miałem o 20 uhh ale dało radę, to najważniejsze!

Co bym mógł powiedzieć o całej wyprawie?
Po pierwsze dało by się ogarnąć to szybciej i taniej. Trochę przesadzałem z pieniędzmi i przez to bardzo dużo wydałem. Mogliśmy wybrać też nieco ciekawszą drogę Przez Czechy, Austrię, Niemcy i Szwajcarię, ale tak też mi się podobało. Naprawdę. Mimo że większość, to pola takie jak u nas, ale za to każdego dnia coś się działo. Każdy dzień był spowity wielką przygodą. Daliśmy radę z natrętną pogodą, takie przeżycia to jest coś. W żadnym wypadku nie można powiedzieć, że popsuło nam to dobry humor, bo ten i tak towarzyszył nam przez 98% drogi. Tak ogólnie, to nie miało to dla nas większego znaczenia czy gdzieś dojedziemy danego dnia, ile tych kilometrów naprawdę zrobimy itd.
Mycie się, co prawda na takiej wyprawie to rarytas, ale jak widać zarazki mnie nie zjadły. Owoców nie myłem, jadłem same niezdrowe rzeczy typu kebaby z frytkami, paszteciki, zupki i wcale przez to nie przytyłem, ani nie schudłem. 49 pieprzonych dni spędziliśmy w ekstremalnych warunkach, wichury, deszcze, upały i ani razu nawet nam katar nie pociekł z nosa. Przez 49 dni spałem na twardej ziemi i nic sobie nie nadwyrężyłem a w sen zapadałem momentalnie.
Powiem tyle, ta wyprawa odmieniła trochę moje widzenie na świat, naprawdę. Wszystkie problemy jakie słysze, gdy ktoś się wybiera na wycieczkę stają się dla mnie śmieszne. W Paryżu na campingu spotkaliśmy grupkę niby-sakwiarzy, którzy kłócili się o pieprzoną kuchenkę gazową. No nie wiedziałem czy się śmiać czy płakać…

Moim marzeniem jest przejechać na rowerze z Nowego Jorku do San Francisco, Przejechać całą Rosję, przejechać cały Daleki Wschód, Japonię, dwie Koree (Północnej pewnie tak łatwo nie odwiedzę), Chiny, Malezję i dotrzeć do Singapuru. Przejechać albo dojechać do Indii, przejechać Nową Zelandię, przejechać z Meksyku do Argentyny i w inne egzotyczne dla Europejczyka miejsca.

Rower jest najlepszym środkiem transportu jeśli chodzi o podróżowanie, jedziesz na tyle szybko żeby móc robić ogromne dystanse, ale na tyle wolno aby zapamiętać każde napotkane miejsce. Możesz w każdej chwili się zatrzymać, masz kontakt z miejscowymi ludźmi i to jest coś niesamowitego. Do tego cały czas jest ten dreszczyk emocji, ten strach przed nieznanym. Dzięki temu czuję, że naprawdę żyję, a możliwość zaśnięcia gdzieś w krzakach jest zbawieniem w takich ciężkich chwilach.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s