Walka o przetrwanie w sercu Europy – samotna wyprawa rowerowa po Włoszech
W końcu znów wybrałem się za granicę na rower jak za dawnych dobrych lat. Tym razem na krótko, bo tylko tydzień, ale za to sam. Chciałem zobaczyć jak to jest być zdanym tylko na siebie podczas wyprawy rowerowej, no i muszę przyznać ta podróż przerosła kilkakrotnie moje oczekiwania. Nie było lekko, co chwila coś mnie zaskakiwało. Nie byłem też w ogóle przygotowany do tej wyprawy. Wyszedłem z założenia, że jak poprzednie mi wyszły i też nie wiele się przygotowywałem, to i tutaj jakoś to będzie. To był błąd, bo na poprzednich wprawach zawsze mogłem liczyć na drugą osobę w razie czego, a tutaj już tylko na siebie. Ale przeżyłem, „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem”. Jedyne osoby na których mogłem liczyć w razie zagrożenia to byli moi rodzice. Pomysł na Włoch zrodził się z tego, że podobnie jak 3 lata temu jechali oni kamperem do Rzymu na kanonizację papieża, a ja postanowiłem, że zabiorę się z nimi, wysadzą mnie gdzieś we Włoszech i resztę drogi odbędę sam aż do Rzymu, gdzie będą na mnie czekać. Zapraszam do lektury.

start: Roverbella, meta: Rzym
dystans: około 740km
czas: 7 dni
Dzień 1
Pierwotnie miałem wyruszyć od południowej strony jeziora Garda, ale nie było dogodnego miejsca by się tam zatrzymać i musieliśmy jeszcze troszkę odjechać. Zanim wyruszyłem zjadłem z rodzicami obiad, przygotowałem rower do jazdy i około 17 w końcu ruszyłem. Kurcze, myślę sobie – pierwsza samotna wyprawa w życiu. Na kilka dni, nie wiem co o tym myśleć ale jest nawet ok. Chwilę później wjeżdżam do miasteczka Mantova. Nie zapuszczałem się do centrum bo już i tak późno wyruszyłem, a chciałem jeszcze tego dnia nabić trochę kilometrów, więc minąłem tę miejscowość i pojechałem dalej. Po drodze wpadłem jeszcze do sklepiku po colę, zrobiłem sobie krótką przerwę na jedzenie na jakiejś nieczynnej stacji i już przyszedł czas by zacząć szukać noclegu. Zamontowałem swoją latareczkę by mnie było dobrze widać. Jadę jadę i nagle latareczka gaśnie. Kurde. Wiedziałem, że o czymś istotnym zapomnę – baterie. Miałem 3 niedziałające latarki, zaczęło się robić ciemno i do tego nie mam noclegu – ładny początek wyprawy.

W końcu zanim się totalnie ściemniło udało mi się jeszcze znaleźć całkiem dobry skrawek za krzakami przy rzeczce na rozbicie namiotu. Wszystko działo się w ostatnich minutach. Gdy już rozbiłem namiot i przygotowałem w nim sobie spanie zapadł totalny mrok. Jedynie światłem od telefonu coś tam sobie pomagałem ale było dosyć słabe. Na szczęście było całkiem ciepło, więc jeszcze postanowiłem zrobić sobie zupkę chińską i wypić puszkę coli. Gdy ugotowałem zupkę okazało się, że zapomniałem kolejnej istotnej rzeczy – łyżki ! jak mam to jeść? Owszem wodę wypić można ale co z makaronem? Bardzo nieporadnie spróbowałem pomóc sobie nożem chwytać ten makaron, ale mi uciekał na wszystkie strony – co za żałosny widok. Nie dość, że taką gównianą zupką ciężko się najeść, to jeszcze muszę się nią upaprać… No nic, w końcu załatwiłem wszystko co miałem załatwić i poszedłem spać. O dziwo pierwszy samotny nocleg na dziko przeszedł bardzo sprawnie. Nic mnie nie stresowało, spałem dobrze i wygodnie.
Dzień 2
Poranek również przeszedł sprawnie. Spakowałem się i ruszyłem w drogę. Do najbliższego miasteczka wybrałem trochę dziwną drogę. Myślałem, że będzie dobra, ale wyszła trochę naokoło. Dojechałem 5km do tego miasteczka, widzę market, więc stwierdziłem, że trzeba zrobić jakieś zakupy. Parkuję rower przyglądam mu się chwilę… Nie… Zapomniałem zabrać blokady z kluczykami, którą przypiąłem rower do drzewa w nocy.. Kur*a! Zacisnąłem mocno zęby i zawróciłem do mojego miejsca w którym nocowałem. Gdybym odjechał 20 km, to już bym się chyba nie wrócił, ale to 5km przeboleję.. Blokada z kluczykami na szczęście była na swoim miejscu, zabrałem ją i znów ruszyłem od początku, tym razem już inną drogą, szybszą na południe, więc nawet nie tyle straconego.
Od rana jest już upalnie i słońce mocno razi, woda szybko schodzi, w brzuchu pusto, mijam jakieś wioski, ale tam nie ma żadnych sklepów. W końcu dojeżdżam do jakiegoś miasteczka na którym odbywał się jakiś jarmark w centrum. Ciekawy klimat w sumie. Być samemu w obcym mieście, w obcym kraju, wśród tłumu ludzi gadających między sobą w obcym języku. Dobra. Dajcie mi jakiś supermarket, nie obchodzą mnie wasze kwiaty, zabawki czy pomidory, tym się nie najem. Obchodzę główną ulicę 2 razy. Nic. Tzn jakiś Coop (supermarket) niby jest, ale zamknięty. W końcu daję za wygraną i zatrzymuję się przy jakiejś budzie z hamburgerami. Poproszę jednego, miła pani zaczyna coś do mnie mówić po włosku, ja mówię -non parlo italiano, dont understand. Ona o coś pyta, to odpowiadam – Si, si hamburger et cola i daję jej 5 euro. Wydała resztę i cierpliwie czekałem na swoje śniadanko. W sumie nawet się nim najadłem, smakował całkiem ok jak na takie budy na kołach z jedzeniem. Zwątpiłem w resztę zakupów ale za to byłem najedzony i miałem nadzieję że znajdę jakiś inny sklep dalej.

W końcu się znalazł, zrobiłem te zakupy, kupiłem bateryjki, wodę, jakieś batoniki i tuńczyki. Właściwie to tylko woda i bateryjki mi były potrzebne, bo w tym upale i tak nie miałem najmniejszej ochoty ciapciać się z tuńczykami czy zajadać rozpuszczonymi twixami ale kupiłem na czarną godzinę.
Generalnie tego dnia moim największym celem było odwiedzić główną siedzibę i muzeum Lamborghini w Sant Agata Bolognese. Podczas jazdy byłem tym faktem tak wzruszony, że aż napływały mi łzy do oczu. Móc odwiedzić to miejsce to jak dotknąć świętego obrazu przez fanatyka. Właściwie to ja byłem takim fanatykiem, a moją świętością były te maszyny, Och!! Mój cel coraz bliżej! Yeah!! Od rana do Świętej Agaty miałem około 70km ale im bliżej byłem tego miasta, tym mniej czułem zmęczenia pomimo palącego upału i rzadkich postojów.
Oto i jestem! Witaj Święta Agato, przybyłem tutaj o własnych siłach by móc zobaczyć na własne oczy, dotknąć i podziwiać salon i muzeum z legenarnymi najszybszymi maszynami dozwolonymi do ruchu na świecie!
Przejeżdżam senny i chichy ryneczek, dojeżdżam do tego skrzyżowania gdzie zaraz ma mi się ujawnić moja Mekka. Z oddali już dostrzegam dumnie powiewające flagi Włoch i logo Lamborgchini.
Dojeżdżam ale uśmiech na mej twarzy zmienia się w dobrze mi już znany grymas rozczarowania – brama zamknięta.
Dzwonię do mamy z pytaniem (chociaż to i tak już nie miało znaczenia) czy dzisiaj jest jakieś święto. Niestety jest, jakieś narodowe włoskie święto. Do tego jeszcze w piątek, więc i tak nie poczekam na drugi dzień. Wróciłem do miasteczka by coś zjeść. Jedynie miejsce z żarciem to jakiś lokal z kebabem. W środku oczywiście same plakaty z Lambo i dwóch arabów gadających coś w swoim języku. Biorę tego kebsa, był obrzydliwie słony, zjadłem połowę, resztę wywaliłem i ruszyłem w stronę Bolonii.
Do Bolonii ledwo dojechałem (zresztą to i tak już było ponad 110 km), uda mnie paliły ze zmęczenia i co robić dalej. Wjechałem w miasto wielkości Poznania i jak mam tutaj znaleźć camping? Do tego robi się późno, nie mam czasu na szukanie informacji turystycznej. Trudno, skorzystam z awaryjnej opcji, sprawdzę w internecie w telefonie. Wyszukiwarka pokazuje mi jakieś 3 miejsca mające camping w nazwie. Pierwsze miejsce jest oddalone o 3 kilometry i jest najbliżej, no to tam jadę. W końcu dojeżdżam – zamknięte. Sprawdzam następne – oddalone o 8 km. No nic, jak mus to mus. Jadę tam, a to się okazuje, że to jest jakaś wypożyczalnia camperów… Pytam się kogoś czy wie gdzie może być jakiś camping, gościu mi odpowiada że tak, ale daleko, jakieś 6km za miastem, ale powinien być otwarty. Wyszukiwarka na mapie pokazuje mi to samo, no to trudno, jadę. W końcu dojeżdżam i jest otwarte, jakie szczęście! Wykupuję jedną noc, rozbijam namiot, biorę ciepły prysznic- Boże jakie to było przyjemne uczucie. Po takim dniu ten prysznic był jedną z najprzyjemniejszych rzeczy jakie doświadczyłem w ostatnich latach.
Dzień 3

Budzę się koło 7 by skoczyć do kibla, próbuję wstać.. AAAAAA! moje nogi! Okropny ból w udach. To nawet nie były zakwasy tylko taki rwący ciężki ból mięśni. Ledwo się doczłapałem do kibla, wróciłem i znów się położyłem spać. Budzę się o 9 i co teraz? Tak się rozstroić już 3 dnia? Wstaję i to samo. Ledwo chodzę i w ogóle cały czuję się obolały, ramiona i plecy też. W ogóle się nie przygotowałem na taki wysiłek, myślałem, że jak na poprzednich wyprawach jakoś mi to szło, to i tym razem będzie dobrze, ale poprzedni dzień był naprawdę ciężki, do tego mało jadłem, a zrobiłem około 120km.
W końcu na szczęście udało mi się ten ból jakoś rozchodzić, wsiadam na rower i jadę dalej. Mijam Bolonię i kieruję się drogą SP65 na południe na Florencję. Wiedziałem, że droga będzie piąć się pod górę, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy, „jakoś to będzie”. A po minięciu ostatnich przedmieść Bolonii droga wciąż pnie się w górę. Co zakręt tym bardziej stromo. W końcu daję za wygraną i prowadzę rower pieszo. Słońce już w pełnej mocy cholernie mnie razi i pali. Znów robię się głodny ale nie mam już nic do jedzenia poza jakimś batonikiem i paroma zupkami, ale nie miałem ochoty ich gotować tym bardziej, że nie miałem łyżki.
Jadę dalej, pod górę. Co jakiś czas schodzę na bardziej stromych odcinkach, a jak mam więcej siły to staram się pedałować na 1 biegu. Cały dzień mijali mnie sami motocykliści. Generalnie nie zwracam na nich uwagi ale tam w górach przy tych ciężkich warunkach byli tak natrętni jak brzęczący komar nad uchem w nocy gdy staramy się zasnąć.
W końcu pojawia się jakieś małe senne miasteczko tylko z jednym snack barem, więc tam wchodzę, pytam się o jakieś jedzenie, sprzedawca miał tylko panini (taka sucha bułka przypominająca ciasto z szynką bądź salami w środku) więc to wziąłem, zjadłem i pojechałem dalej.
Wciąż pod górę. Kurde!! Ile można!! Nie sądziłem, że te góry będą aż tak wysokie. To normalnie było jak wspinaczka w Tatry, ma sa kra.
Koło 19 zaczyna się robić zachód słońca, czyli czas coś znaleźć. Ale jak i gdzie? Niby dużo natury, ale wszystko dookoła jest albo ogrodzone, albo widoczne z ulicy, albo strome góry i nie ma jak. W końcu dotarłem na szczyt i nareszcie chociaż miałem trochę luzu. Gorzej, że już się robi ciemno, a ja dalej nic nie mogę znaleźć. Sam, oczywiście głodny, zmęczony i bez noclegu. W końcu udało mi się natrafić na jakąś polanę schowaną za krzakami. Było już ciemno więc już prawie nikt nie jeździł i nie było mnie już widać. Rozłożyłem namiot i poszedłem spać.
Dzień 4

Około 4 nad ranem budzi mnie jakiś straszny ryk jakiegoś zwierzęcia. Nie mam pojęcia co to może być, nie znam się na zwierzętach, to był jakby jakiś okrzyk godowy, czegoś wielkości chyba dzika, ale dzik to chyba raczej chrumka, a to przypominało jakiego przerośniętego wyjącego barana. Otwieram namiot, widzę tylko ciemność. Była bardzo gęsta mgła. To coś wyło w okolicy, na szczęście po około 20 minutach przestało. Jakimś cudem jeszcze udało mi się zasnąć. O 8 obudziły mnie krzyki jakichś ludzi gdzieś w okolicy, nie wiem czy mnie wyczaili, chyba nie, ale spakowałem się w trybie ekspresowym, nawet nic nie jedząc i wyruszyłem dalej w trasę.
Tego dnia droga była w miarę przyjemna, trochę tylko podjazdów, ale więcej zjazdów. Zatrzymałem się w jakiejś przydrożnej kawiarence, która w środku była cała oblepiona plakatami legendarnego rajdu
Mille Miglia. Okazało się, że przez trasę którą jechałem przechodził kiedyś ten wyścig.. Pomimo mroźnego poranka zrobiło mi się ciepło na serduszku gdy się o tym dowiedziałem. Chciałem zagadać właściciela na ten temat, ale niestety Włosi w ogóle nie rozumieją angielskiego, nawet podstawowych zwrotów, więc tylko podziękowałem za kanapkę i ruszyłem dalej na Florencję.

Po drodze nic już ciekawszego mnie nie spotkało poza ładnymi widokami. Dojechałem do Florencji około 15, obejrzałem stare miasto i przemknąłem dalej bo było bardzo tłoczno, a ja nie przepadam za takimi klimatami. Niby ładne miasteczko, ale wolę te mniejsze, cichsze, bardziej spokojne. Gdy spojrzałem na mapę wstępnie chciałem jechać na Sienę, ale kręte drogi oznaczały, że znów musiałbym się wpychać na góry, a już miałem tego dosyć. Chciałem trochę odetchnąć więc wybrałem drogę trochę naokoło ale płaską na zachód na Livorno.
Przy wyjeździe z Florencji spotkałem pierwszego sakwiarza na mojej drodze. Był to Rumun, który twierdził, że jeździ już od roku dookoła świata, ale na razie dopiero po Europie. Zdradził mi parę sposobów jak sobie radzi z noclegami. Twierdził że zwykle zatrzymuje się na plebaniach i go przyjmują na noc, że nawet nie trzeba być specjalnie religijnym, że jak widzą podróżnika to zawsze ugoszczą. Parę razy udało mu się nawet nocować w meczetach. Jechał w przeciwną stronę, to go ostrzegłem że droga na Bolonię nie będzie łatwa. Zapisał mi adres swojej strony
Tail Wind Around the World, uścisnęliśmy sobie dłonie i pojechaliśmy dalej w przeciwne strony. To spotkanie dodało mi dużo otuchy i trochę nawet onieśmieliło. Ten tu jedzie na rowerze od roku, a ja stękam ze zmęczenia po 3 dniach.. Ale jakoś jednak głupio mi było zatrzymywać się przy kościołach i pytać o przenocowanie. Nie wiem, nie lubię się narzucać, sam jestem trochę nieśmiały tak samemu się zwalać komuś na głowę w nocy. Poza tym większość Włochów co już zdążyłem zauważyć nie zna angielskiego.

Pojechałem dalej, powoli już się zaczęło robić późno, więc znowu to samo. Do tego jeszcze deszcz zaczął padać. Zjeżdżam na jakieś pole, myślę sobie, że w sumie to już by było to.. ale po chwili zwątpiłem. Za mocno na widoku. Być może to tylko moje własne urojenia, ale trochę się bałem tak.
Ruszyłem dalej. Na ulicach już zapadł totalny zmrok, pada, jestem głodny, zimno i bez spania. Jadę jadę jadę jadę, bo ciągle są jakieś zabudowania albo szczelnie ogrodzone pola. We Włoszech nie ma lekko. U nas jak chcesz, to na każde pole bez problemu wejdziesz i się rozbijesz za pierwszym lepszym krzakiem, a jak nie za tym to 2 km dalej. We Włoszech tak nie ma, wszystkie pola są ogrodzone albo krzakami, płotami albo głębokim rowem, albo wszystkim naraz.. i weź tu sobie znajdź miejscówe na dziko…
Dochodzi 23, w końcu widzę jakąś przerwę między krzakami. Normalnie to bym olał to miejsce, ale wtedy było już naprawdę słabo, więc zdecydowałem się na to miejsce. Wchodzę i wpadam po kolana w zarośla i kałużę.. Całe spodnie buty skarpetki totalnie w wodzie… Do tego rower mi utknął, ale dzięki temu, że przez 2 lata pakowałem, użyłem swoich nadludzkich mocy + wkurwienie i wyciągnąłem go z bagna. Idę dalej pseudo udeptaną ścieżką przez pole i nagle zatrzymuje się jakiś samochód w miejscu w którym zszedłem z ulicy na to pole. No to pięknie, myślę sobie. Co teraz? Jestem samotnym podróżnikiem i nie mam gdzie spać, pewnie się ulituje na te słowa. Ale dla pewności gaszę światełka żebym zniknął z jego pola widzenia i idę dalej. Po chwili auto odjeżdża, zostawia mnie w spokoju. Rozbijam się za krzakiem, tradycyjnie i wbijam do środka. Mam jeszcze tylko jedne spodnie na zmianę – dresy, to moja ostatnia deska ratunku. Nakładam je i zasypiam.
Dzień 5

Noc i poranek przebiegły bez ekscesów, ale lało i wszystko miałem mokre. To znaczy nie przemoczone na wylot, ale wilgotne, bo namiot jest taki niby nieprzemakalny, ale wszystkie ścianki były ociekające wodą, a na podłodze miałem małe kałuże. Wygrzebałem się z tego grajdołu czym prędzej. Gdy się pakowałem szedł w moją stronę jakiś rolnik z psem który już z daleka szczekał na obcego (mnie), ale teraz to se może. I tak mnie za 10 min już nie będzie, to już się tym nie przejmowałem. Całe szczęście skręcił w inną ścieżkę, a ja wyładowałem się znowu przez to samo miejsce na ulicę. Deeeeeszcz. Co za beznadzieja. Przyjechałem do Włoch i ciągle albo pada, albo jest pochmurno. Zatrzymałem się przy kolejnym barze, znów zamówiłem panini, bo znów pan za ladą nie wie co to znaczy food, something to eat, i tylko gadał coś do mnie po włosku. Zjadłem to co mi podał. Obrzydliwość. Sucha, zimna, słona i tłusta bułka z samym salami w środku. To ma być ta słynna włoska kuchnia?! I to jeszcze za 5 euro? U nas za 10 zł w pierwszym lepszym barze dostaniesz takiego schabowego z ziemniakami, surówką i kompotem, że ledwo możesz wstać od stołu po zjedzeniu tego. A tutaj nawet cholernego spagetti nie ma. Jedynie jak już to w drogich restauracjach gdzie najtańszy posiłek kosztuje 15 euro…

Przez co prawie cały czas jeździłem głodny, albo jak natrafiłem na kebaba, to się cieszyłem jak pustelnik na widok oazy, bo przynajmniej mogłem się najeść jak człowiek za niewielką cenę i nawet całkiem dobrze.
Dzień 5 był nudny, żadnych ładnych widoków, tylko jakieś same okolice przemysłowe i pola, albo jakieś mało ciekawe miasteczka. Ale przynajmniej płasko, więc kilometry schodziły aż miło.
Wreszcie dojechałem tego dnia do morza i się trochę rozpogodziło, ale w pierwszym nadmorskim miasteczku jakie odwiedziłem było można odnieść wrażenie, że jeszcze panuje zima. Jacyś pojedynczy ludzie grubo okutani w kurtkach. Wszystkie hotele i campingi pozamykane na 4 spusty, generalnie pustawo i trochę depresyjnie, a było przecież nawet ciepło- 18 stopni…
Moim celem tego dnia było dojechać do miasta Follonica i tam się rozbić na jakimś campingu.
Pod koniec dnia gnałem jak szalony, bo już się robił zachód słońca, a ja miałem jeszcze 10km do tego miasta. Miałem wielką ochotę na camping, żeby wreszcie trochę odetchnąć od tej dziczy. W końcu dojeżdżam do tego miasta. Przed wjazdem ukazuje mi się tabliczka z przekreślonym symbolem namiotu. Zapaliła mi się czerwona lampka że to zły znak, ale odebrałem to, że pewnie nie wolno się rozbijać z namiotem gdzieś na plaży czy coś..

Zjeżdżam do centrum i się pytam jakichś gości czy wiedzą może gdzie camping. Odpowiadają mi, że powinien być tam (pokazuje mi na północ skąd przybyłem). No to jadę tam wzdłuż brzegu jednocześnie podziwiając miasteczko (wyglądało naprawdę przyjemnie, taki trochę Sopot tylko, że z wieżowcami i z palmami). Pytam kolejnej osoby o camping i znów mi pokazuje, że jakieś 2km na północ powinien być. Jadę tam i w końcu dostrzegam coś, co mogłoby być campingiem. Wjeżdżam i pytam się w informacji czy co camping. Miła pani mi odpowiada że nie, że to tylko domki letniskowe do wynajęcia (czy coś w tym rodzaju) i że najbliższy camping to jakieś 5 km stąd (czyli skąd przybyłem). Więc jadę dalej, cofnąłem się już o dobre 10km, zapada już zmrok, błądzę, szukam tego campingu, pytam się jakichś napotkanych ludzi, ale odpowiadają mi, że nic nie wiedzą. W końcu dostrzegam drogowskaz kierujący do tego pola namiotowego. Jadę jadę, już na głos błagam żeby to było otwarte!!! Dojeżdżam, zamknięte. W środku żywej duszy, kłódka nałożona na bramie i nic nie zrobisz.
Wracam do Follonicy, po drodze znów zaczepiam jakiegoś pana czy nie wie może o jakichś innych campingach w okolicy, bo ten był zamknięty. Odpowiedział mi, że są, ale za miastem na południe, żebym jechał cały czas prosto i coś powinienem znaleźć. Między czasie zapadł już totalny zmrok. Jadę przez to miasto, jadę i w końcu jest!!!! Wjeżdżam do środka, z budki wychodzi pan i się pytam czy można tutaj zostać na noc. Ze smutnym wzrokiem mi macha głową i mówi, że niestety ten camping jest już zamknięty i on tylko pilnuje. Ale 3 kilometry dalej powinien być następny. – Otwarty? -si, open, tre kilometers.
Jadę więc w totalnej ciemni przez jakiś las, nie ma niczego dookoła. Nawet samochodów. Słyszę jakąś muzykę, zmieniam przerzutkę i nagle coś mi strzela w łańcuchu. No i zajebiście, tego mi jeszcze brakowało. Schodzę z roweru, ale na szczęście tylko łańcuch spadł, nic się nie popsuło. Idę z tym rowerem w stronę tej muzyki. Pewnie będą tam jacyś ludzie i się zapytam ich o ten camping. Wjeżdżam na stację benzynową (bo to stacja była) i nic. Żywej duży dookoła. Tylko głucha czarna noc, cykady i muzyczka z radia lecąca sobie przy zamkniętym wejściu do sklepu. Scena jak z jakiegoś horroru. Co to ma być? Czemu gdzieś pośrodku niczego gra sobie jakieś radio? Troszkę zdołowany, a zarazem rozśmieszony tą dziwną sytuacją popedałowałem dalej. W końcu dojeżdżam do jakichś świateł.. JEST!!!! Camping! Wjeżdżam do środka.. pusto. Jest jakaś recepcja, w niej światło się świeci ale nikogo nie ma. Obchodzę to dookoła, gdzie są wszyscy?! Pewnie zamknięte.. oczywiście.. Ale pukam w szybkę i nagle pojawia się jakaś pani. Na jej widok błagalnym głosem pytam się czy mogę tu zostać tylko na jedną noc, rano wyjadę, nic dookoła nie ma, jestem tylko na rowerze i nie wiem gdzie spać. Pani mi odpowiada że nie ma problemu, że właściwie to już zamykali ale mnie przyjmie. Boże dziękuję ci!!!! Rozkładam namiocik, jest trochę mrocznie, bo cały camping jest całkowicie pusty. Nikogo nie ma, więc pożyczam sobie krzesełko od jakiejś przyczepy kempingowej, rozsiadm się, wreszcie mogę odetchnąć całym tym szalonym dniem.
Zajadam się kebabem, który kupiłem jakieś 40km temu (trzymałem go na tę okazję), popijam sobie zimną colą i nagle zaczyna kropić. Na chwilą zastygam w mojej czynności i się zastanawiam co robić. Zaczyna kropić coraz mocniej i mocniej. W końcu zrywam się, wrzucam wszystkie rzeczy do namiotu. Namiot dodatkowo zakrywam taką niebieską folią nieprzemakalną, którą trzymałem na czarną godzinę. Zaczyna lać jak z cebra, wbijam do środka, o namiot zaczyna coś uderzać.. To grad! Nagle błysnęło, huk! Drugi raz błysnęło, tym razem gdzieś w pobliżu, bo był to bardzo, bardzo jasny błysk. Po paru sekundach huk jakby mi bomba eksplodowała przed namiotem. Zwykle nie boję się burz, a nawet je lubię, ale w tamtym momencie nie czułem się zbyt pewnie. Całe szczęście byłem na campingu i to pod drzewami, więc nie było najgorzej… Pomyśleć co by było gdybym przybył na ten camping parę minut później…
Dzień 6

Przywitał mnie zimny ale słoneczny poranek. Pozwoliłem sobie na trochę relaksu i zebrałem się bez pośpiechu. Poszedłem pod prysznic.. Oczywiście jak to zwykle bywa, nie może być dobrze.. muszą kombinować jak by tu zedrzeć kasę z ludzi i nawet prysznic dodatkowo płacić – 50 centów. No to idę do tej recepcji, płacę dostaję numerek, wchodzę, rozbieram się, ale nie mam nawet gdzie położyć rzeczy. Ja pier**le co za bieda.. Kładę więc wszystko w rządku na zakurzonej półce nad prysznicem, włączam go tylko jednym przyciskiem i już wiem, że nie będzie tak przyjemnie jak ostatnio. Nie ma nigdzie gałki do regulowania, a woda lodowata. Na domiar złego cała ta łazienka nie była całkowicie w zamkniętym pomieszczeniu tylko pod zadaszeniem. A więc lodowata woda, zimno bo poranek około 12 stopni i co mam robić? Staram się jakoś przyzwyczaić do tej wody szybkimi ruchami ochlapywania ciała. Namydlam się cały i już staram się opłukać, gdy nagle woda przestała lecieć. Skończył się czas. Czemu.. Czemu musi mi się to przytrafiać? Co mam teraz zrobić? Jestem goły, namydlony i zimno. Ale jako, że camping był cały pusty, zebrałem się na odwagę by wyjść z kabiny tak jak byłem i dokończyłem swój prysznic… przy pomocy wody z kranu z umywalki. Na szczęście nikogo nie było, więc jako tako się wykąpałem w tej lodowatej wodzie. W końcu się zebrałem i ruszyłem w drogę.

Zatrzymałem się przy pierwszym lepszym barze i zamówiłem obrzydliwego hamburgera, męczyłem go dobre pół godziny, ale przynajmniej jakoś się zapchałem. Dalej jadę, myślę sobie, to już 6 dzień, tyle się wydarzyło, a jeszcze nie złapałem gumy. 10 minut później jadąc czuję, że tylne koło jakoś dziwnie stuka, zsiadam i oczywiście jak mogło być inaczej – dętka. Rozebrałem rower, dziurawą dętkę załatałem i pojechałem dalej. Podczas drogi cały czas martwiłem się czy oby na pewno dobrze to zrobiłem, czy nie schodzi mi powietrze. Dla pewności zatrzymałem się przy pierwszej stacji i dopompowałem koło kompresorem. Na szczęście łatka dobrze trzymała już do końca wyprawy.
Jadę dalej, moim celem jest dojechać do Grosseto i dalej na południe wzdłuż wybrzeża prostą drogą aż do Rzymu.
Gdy minąłem to miasto zaczęły mnie nachodzić złe przeczucia, że chyba nie będzie tak dobrze jak to sobie wykombinowałem. Mapa pokazuje, że od Grosseto droga do Rzymu jest pogrubiona, ale nie jest autostradą. Niestety gdy dojechałem do tej drogi znak pokazywał wyraźnie – zakaz ruchu pieszym, rowerom, motorowerom a nawet „NO autostop”. Nosz… czemu tak musi być. Czemu raz nie może pójść po moich myślach, tylko ciągle coś. Myślałem, że będzie chociaż jakaś alternatywna cienka dróżka prowadząca wzdłuż wybrzeża, ale jedyna możliwa alternatywa, to wbić się znów w góry.

No więc jadę, co mam innego zrobić. Znów pchanie roweru pod górę, znów nuda, głód, zimno i brak pomysłu na nocleg. Dojeżdżam do jakiegoś małego miasteczka otoczonego murami obronnymi, nawet całkiem przytulnego, ale znów brak normalnych sklepów tylko jakiś bar w którym kupiłem 2 kawałki zimnej gumowej pizzy. Przy wyjściu jakiś Włoch o coś mnie zagadał, powiedziałem że jadę rowerem do Rzymu. Pytał się chyba czemu jadę tędy, a nie wybrzeżem. Próbowałem mu wytłumaczyć, że tam jest autostrada i nie da rady. Nagle zeszło się paru jego znajomych i zaczęła się burzliwa dyskusja po włosku o mojej trasie. Po 20 minutach wszyscy doszli do wniosku, że jedyną możliwą drogą będzie ta którą właśnie obrałem. Hah, ale przynajmniej byli przyjaźni, wymieniliśmy się pozdrowieniami i pocisnąłem dalej.
Nie chcę się powtarzać ale kolejny wieczór i po raz kolejny ten sam problem. Najgorsze w samotnej wyprawie jest to, że nie masz nikogo z kim mógłbyś razem ustalić gdzie najlepiej byłoby się rozbić. Często przecież bywało tak, że myślałem, że to będzie dobre miejsce, ale Zygi albo Igor proponowali lepiej poszukać czegoś innego i faktycznie znajdywały się lepsze opcje. A nawet jeśli nie, to razem nie było aż takiego strachu niż samemu. Byłem zdany tylko na siebie i musiałem samemu podjąć tę decyzję.
Dojechałem do jakiejś rzeczki i stwierdziłem, że najlepiej będzie przenocować pod mostem. Ale gdy się pod niego dostałem, miejsce nie wydawało się jeszcze dostatecznie dobre i postanowiłem odejść dobry kawałek za drzewko, które było otoczone krzakami. Tam mnie nie będzie widać i będę mógł spokojnie się przespać. Poszedłem tam, była to jakaś ziemia niczyja, bo dookoła porastały tylko chaszcze. Rozbiłem namiot i ułożyłem się do spania.
O około 1 w nocy powtórka z gór. Wiecie, jak nocowaliście na dziko, nawet z kimś, to czasami bywa tak, że każdy szelest w trawie potrafi postawić człowieka w pełnej gotowości. A teraz wyobraźcie sobie, że jesteście sami, na totalnym pustkowiu, w środku nocy i coś zaczyna przeraźliwie ryczeć w pobliżu waszego namiotu.

I to nie było 20 minut jak wtedy. To łaziło to tu, to tam, było raz cichsze, raz głośniejsze. Ja do obrony jedyne co miałem, to tylko jakiś byle jaki nożyk do krojenia bułek. Nie mam nawet gdzie uciec, bo do ulicy dobry kawał jest, a nawet jeśli to co mi to da. Siedzę tylko przerażony, w jednej ręce paląc papierosa, w drugiej ściskając ten nóż i czekam na rozwój wydarzeń. Gdy po godzinie to coś ucichło, próbowałem zasnąć, ale gdy zamykałem oczy miałem jakieś schizy, że leżę niedaleko koło jakiegoś miasteczka i zaraz za rogiem mogę wyjść do ludzi. To chyba było już jakieś pierwsze lekkie stadium szaleństwa (tak jak podobno zamarazającemu wydaje się że jest ciepło, a umierającym, że widzą światełko). Nie mogłem zasnąć, bo co zamykałem oczy mój mózg mi mówił że jestem blisko jakiegoś miasta, że wystarczy tylko wyjść za rogiem i będą tam ludzie, a było dokładnie na odwrót i to było najgorsze. Męczyłem się tak do około 3 i w końcu udało mi się zasnąć, ale miałem koszmarny bardzo psychodeliczny sen. O około 5:30 obudziło mnie szczekanie jakichś psów i nie byłem pewien czy to psy z jakichś oddalonych o parę kilometrów domów czy to jakieś wilki, nie wiadomo co. Niby wilków nie powinno być w takim miejscu, ale przed wyjazdem byłem na prezentacji takiego pana, który jeździł rowerem po Polsce i mówił, że pewnej nocy słyszał cały czas szczekanie jakichś psów, a rano gdy komuś to opowiedział, to ten ktoś mu z pełną powagą odpowiedział, że to nie psy tylko wilki były….
Dzień 7
Dosyć mam już tej wyprawy. Wysiadam psychicznie. Żeby to mnie jeszcze nogi czy plecy bolały to pół biedy, ale ostatnia noc należała chyba do najstraszniejszych jakie miałem w życiu. Do Rzymu zostało mi około 160 km, ale postanowiłem sobie, że tej nocy będę już spał wygodnie i bezpiecznie w kamperze rodziców. Wstałem i zebrałem się o 6 rano. Było jeszcze ciemno, ale ja już byłem w drodze. Przynajmniej dzięki temu wczesnemu wystartowaniu bardzo ładnie świeciło słonko, które nadawało przepiękne barwy włoskim krajobrazom. Gdyby nie to, że byłem głodny, niewyspany i było zimno (około 8 stopni) to usiadłbym gdzieś na jednym z tych pól i rozkoszowałbym swój wzrok na tych krajobrazach.

Ten dzień należał do najcięższych z całej mojej wyprawy. Miałem mało czasu, trudną drogę przez góry, pola, lasy i jeziora, a strasznie dużo do przejechania. Do tej pory 120-130 było dla mnie na skraju moich możliwości. Ale teraz musiałem jechać do Rzymu, choćbym jechał do 3 nad ranem kolejnego dnia.
Zaparłem się mocno i jechałem. Jechałem przez ciekawsze i nudniejsze miejsca. Więcej było tych nudnych, dodatkowo wiatr i ciągłe pagórki nie ułatwiały mi dotarcia do tego celu, ale byłem niezłomny. Do południa już zrobiłem 50 kilometrów. Dostałem smsa od Kony (koleżanki), że trzyma za mnie kciuki. To mi dodało trochę wiary, a nawet nie trochę, bo już dochodził do tego aspekt honoru. Jakbym mógł teraz powiedzieć, że nie dojechałem do celu? „noo wiesz, ciężko było, co prawda miałem jeszcze 50km, ale już nie dałem rady” To nie wchodziło w rachubę. Nie pozwalałem sobie tego dnia na przerwy dłuższe niż 20 min. W końcu cały czas do Rzymu było bardzo daleko. Tego dnia jadłem już same gotowe kanapki zakupione w supermarkecie i energetyki. Później dostałem takiej zgagi, że rzygać mi się chciało na ich widok mimo, że miałem pusty brzuch i byłem wycieńczony. Mapa pokazywała mi, że dam radę białymi dróżkami dojechać prosto do stolicy Włoch, ale to by było za łatwe gdyby tak było. W rzeczywistości w pewnym momencie droga asfaltowa się skończyła i zostały mi tylko polne nierówne drogi. Pierwsza miała aż 20km do najbliższej miejscowości. Była pagórkowata, grząska, 2 razy nawet przecinała ją rzeczka przez którą musiałem przejechać. Kurde no. Rzym. Jak ja mam dojechać do tego miasta tłukąc się takimi drogami? Mam jeszcze około 70km a już odpadam. Miałem wielokrotnie ochotę rzucić to wszystko w krzaki, położyć się na trawie i się popłakać. Ale jechałem dalej, bo chciałem dojechać chociaż do jakiegoś miasta. Toskania już się skończyła, otaczały mnie tylko widoki niewiele różniące się od tych w Polsce. Do tego ciągle góra dół, góra dół. Łańcuch przeraźliwie piszczał, był już cały zardzewiały i w piachu, a oczywiście zapomniałem zabrać ze sobą oliwy…

Na szczęście na otarcie łez, co jakies 20-30km pojawiały się jakieś ciekawe obiekty, jakiś zameczek nad rzeczką, jakieś miasteczko zatrzymane w czasie paręset lat temu. W końcu dochodzi 17, na liczniku mam już nabite 100km tego dnia. Bardzo dobry wynik, bo ostatnio na prostej i łatwej drodze miałem tyle dopiero o 19. Na drodze już pojawiają się drogowskazy z napisem Roma. Niektóre ukazujące 55km, chwilę później nagle 63km, ale się tym nie zrażam. Cisnę do utraty tchu, nie mam nic już do stracenia. Całą drogę nuciłem sobie teksty jakichś piosenek, nie mogłem sobie pozwolić na słuchanie z telefonu, bo pierwsza bateria poszła mi po 2 dniach, a telefon to moja ostatnia deska ratunku.
W końcu około 18:30 został mi ostatni ciężki cel do pokonania. Szosa do Rzymu znów zmieniała się w autostradę i musiałem odbić do jeziora Bracciano. Ale to jezioro było otoczone bardzo stromymi górami. Tak stromej góry jeszcze chyba nie miałem. Ale byłem już bardzo blisko Rzymu, jakieś 30-40km, więc wnosiłem ten rower pod górę niczym Herkules. Miałem już całkowicie wyłączony umysł, działałem na autopilocie, przed oczami miałem już tylko bazylikę Św Piotra i mój rower stojący tam na placu. Wdrapałem się na tę górę i tam ukazał mi się już ostatni piękny widok na włoskie krajobrazy, niczym z jakiegoś filmu, tyle że to była rzeczywistość. Sam. Sam tutaj dotarłem o własnych siłach. Było to coś niesamowitego. Pozwoliłem sobie tutaj na dłuższą przerwę, bo i tak już był zachód słońca i na dole czekał mnie już tylko szaleńczy zjazd prosto do Rzymu.

Gdy zjechałem na dół zapadł już totalny zmrok. Co skrzyżowanie kusiły mnie swoimi neonami campingi jeden przy drugim usytuowanymi tuż przy brzegu. Śmieszyło mnie to trochę. Staram się być racjonalistą, ale w ciągu tego dnia miałem tyle perfidnych znaków próbujących zniechęcić mnie do dojechania do celu, że gdyby był to film to wyszedłbym w połowie czując się zażenowany takim hollywoodzkim kiczem. Mówię wam, doszło do takiego stopnia, że nawet w pewnym momencie przebiegł mi drogę czarny kot! Ale ja lubię koty i gdyby się nie spłoszył to dałbym mu moją ostatnią kanapkę z tuńczykiem, której nie mogłem zmęczyć, bo mnie paliła zgaga. Z czystego nieba zrobiło się nagle pochmurno, zaczyna padać, jest przeraźliwie ciemno, droga jest nieoświetlona, padły mi baterie w GPS i w aparacie, do Rzymu 20 km prostej drogi.
Tuż przed miastem spotykam ni skąd ni zowąd kampera z moimi rodzicami. Skąd oni wiedzieli, że mnie tutaj spotkają? Już na mnie czekali, ale tylko na chwilę się zatrzymałem i powiedziałem, że zobaczymy się na placu Św Piotra w Watykanie. No przecież jak mogę skończyć taką wyprawę w tak nędznym miejscu, na jakimś poboczu pod estakadą? Zrozumieli mnie i pojechali pod mój cel.

W sumie gdy wjeżdżałem do miasta myślałem, że będzie klimat euforii, szampan, konfetti, przerwanie taśmy i ręce w górze jak to robią kolarze na wyścigu Tour de France, ale jedyne co było, to jeszcze błądzenie po mieście, bo GPS wysiadł, nadludzkie wycieńczenie i odbijające się echo w moim żołądku. Ale gdy dojechałem do miejsca, które sobie wyznaczyłem, poczułem jednak gdzieś w środku takie miłe poczucie – „w końcu”.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…
Podobne