Kostaryka 2023

Dodaj komentarz
Ameryka

Na Kostarykę lub jakiś inny egzotyczny kraj z Ameryki Łacińskiej marzyłem by polecieć od lat. Niestety od trzech ostatnich ciągle nie było dobrej okazji. W grudniu 2022 w końcu postanowiłem, że dosyć już odkładania, lepsza okazja się nie nadarzy. Gdy teraz nie zabukuję biletów, to pewnie znowu znajdą się ważniejsze sprawy. Początkowo myślałem, by polecieć na własną rękę, a może nawet wybrać się na wyprawę rowerową jak za dawnych czasów, ale głównym problemem było brak połączeń lotniczych. Nie miałem też za bardzo z kim jechać, a samotne podróże już powoli przestały być dla mnie takie fascynujące.

Postanowiłem, że może pierwszy raz dam szansę wycieczce z biurem podróży. Ceny również nie były niskie, ale przynajmniej będę mieć już wszystko zaplanowane i z jakimiś ludźmi. Znalazłem taką, która idealnie odpowiadała moim oczekiwaniom. Miała się odbyć na początku marca, więc prawdopodobnie też jedna z ostatnich w tym sezonie (później jest pora deszczowa w tej części świata).

Gdy pochwaliłem się swoim pomysłem, okazało się, że znajoma Ania, z którą wcześniej już byłem w Maroku, też chciałaby się wybrać na taką podróż, więc jeszcze lepiej się złożyło i razem wykupiliśmy tę wycieczkę.

W pierwszą stronę lecieliśmy przez Amsterdam. Z Amsterdamu do San Jose lot trwał 11 godzin. Pamiętam, że dosyć ciężko go znosiłem, bo wcześniej wyjechaliśmy z Gdańska do Warszawy o północy, więc już w czasie lotu byłem po nieprzespanej nocy. Udało mi się obejrzeć 2 filmy i jakoś przewegetować 5 kolejnych godzin.

Dzień 1

Gdy już wylądowaliśmy i przeszliśmy odprawę paszportową czułem wielką ulgę i zafascynowanie. Nie zdążyłem nacieszyć się nowym otoczeniem, bo przed lotniskiem było bardzo dużo ludzi i czekaliśmy na nasz autokar, który miał nas zabrać do hotelu.

Po przyjeździe do hotelu okazało się, że nie mam paszportu. Sytuacja tak absurdalna dla mnie, że nie mogłem w to uwierzyć. Ale w duchu jakoś się uspokajałem, że przecież takie sytuacje się zdarzają, pewnie można nowy wyrobić w konsulacie. Gdy opowiedziałem swoją sytuację przewodnikowi ten zrobił bardzo poważną minę i powiedział mi, żeby lepiej się znalazł. Wtedy dopiero doszło do mnie, że nie jest dobrze.

Po godzinie policja z lotniska zadzwoniła do hotelu, że znaleźli paszport (wcześniej na odprawie musiałem podać nazwę hotelu). Pojechałem tam sam taksówką. Uczucie jazdy nocnym miastem po drugiej stronie planety było jak ze snu, ale w tamtym momencie miałem w głowie tylko ten paszport. Na szczęście udało się odzyskać i już wszystko powróciło na właściwe tory.

Dzień 2

Drugiego dnia zaczęliśmy od krótkiej podróży na największy wulkan Kostaryki – Irazu (3432m. n. p. m.). Niestety niewiele było widać, ponieważ był cały w chmurach. Następnie zjechaliśmy do miasta, zwiedziliśmy bazylikę, pochodziliśmy po centrum, obejrzeliśmy muzeum, w którym były różne indiańskie artefakty. Nie było za dużo czasu by można było samemu się rozejrzeć, ale też miasto San Jose nie było jakoś szczególnie ciekawe. Sporo betonowej architektury, niewiele zabytków. Mimo wszystko byłem bardzo zafascynowany, że już jestem w tym miejscu. Czuć było egzotykę i coś nowego.

Dzień 3

Dzień zaczynamy od wyruszenia na prawdziwą plantację kawy. Zawsze patrzyłem nieco sceptycznie na tego typu aktywności w wycieczkach zorganizowanych. Na szczęście w tym przypadku nie było przebranych za Indian lokalsów i udających, że robią coś ważnego. Była to zwykła wycieczka po muzealnej części miejsca, gdzie obrabiało się kawę i było to nawet całkiem ciekawe. W drugiej części dania pojechaliśmy do parku z wodospadami, w którym mogłem już zobaczyć prawdziwą tropikalną roślinność. Nie nazwałbym tego jeszcze prawdziwą dżunglą, bo wszystko było ogrodzone, ale klimat był niesamowity. Do tego wszystko było skąpane w gęstej mgle. Co krok robiłem zdjęcia.

Dzień 4

Zatrzymaliśmy się w hotelu gdzieś w środku kraju. Mieliśmy pół dnia wolnego, ponieważ dla chętnych rano był rafting na rzece. My się nie skusiliśmy, bo nie była to tania rozrywka. Za to przy tym hotelu były gorące źródła. Nigdy się w czymś takim nie kąpałem. Obeszliśmy z Anią ten teren dookoła i za hotelem znaleźliśmy zejście do rzeczki w środku dżungli. Bez głębszego zastanowienia weszliśmy od razu do tej wody i siedzieliśmy tam kilka godzin. Była gorąca jak w jacuzzi. Niesamowite uczucie.

Po powrocie dopiero dotarło do mnie, że przecież w tych tropikalnych krajach mogą być różne groźne bakterie w wodach. Zacząłem to sprawdzać i faktycznie nawet było napisane, że w Kostaryce lepiej unikać dzikich kąpielisk, a ja tam nawet nurkowałem. Na pocieszenie złapanie jakiejś ameby podobno jest to bardzo rzadkie. Raczej w stojącej wodzie i gdyby do czegoś doszło, to do zakażenia dochodzi bardzo szybko, więc już pewnie byłoby po mnie, ale przeżyłem.

W drugiej połowie dnia pojechaliśmy do podnóża wulkanu Arenal. Przeszliśmy krótkim szlakiem wśród bujnej roślinności. Bardzo miłe miejsce.

Dzień 5

W pierwszej połowie dnia pojechaliśmy jeszcze raz w stronę wulkanu Arenal, ale tym razem nad jezioro, po którym przepłynęliśmy łódką na drugą stronę i tam wśród już bardziej dzikich krajobrazów i dróg udaliśmy się w stronę Monteverte.

W Monteverde znajdowała się już prawdziwa dżungla rozciągająca się na kilka tysięcy hektarów. Fajnie to zaplanowali, że weszliśmy tam jeszcze za dnia. Mogliśmy podziwiać zachód słońca z punktu widokowego, a następnie już po zmroku przejść jeszcze kilka kilometrów w nocnej dżungli. Podobno miało być dużo dzikich zwierząt, ale poza jedną tarantulą nie spotkaliśmy nic szczególnego. Pewnie dlatego, że była to dosyć uczęszczana ścieżka przez turystów.

Było to dla mnie strasznie fascynujące móc spacerować w nocnej dżungli. O dziwo było bardzo cicho, ale to jeszcze bardziej potęgowało uczucie. W pewnym momencie pod koniec drogi część grupy trochę się oddaliła, że straciłem ich z oczu. Mogłem sobie wtedy na serio wyobrazić jakie by to było straszne zgubić się w takim miejscu. W końcu przyspieszyłem kroku, bo faktycznie się oddalili, ale w tle już słyszałem silnik autobusu, więc ostatecznie dotarłem. Za mną było jeszcze kilka osób, na które czekaliśmy. Oni też w końcu dotarli i pojechaliśmy do kolejnego hotelu.

Dzień 6

Po śniadaniu pojechaliśmy jeszcze raz do tej samej dżungli, ale tym razem innymi szlakami, gdzie były wiszące mosty. Jestem naprawdę zakochany w tych lasach. Ta ilość różnorodnych roślin, bezkres tego wszystkiego. Pilot nam mówił, że podobno co roku różni turyści się gubią w tych lasach i żeby lepiej nie schodzić ze szlaków. Mieliśmy takiego doświadczonego przewodnika, który lubił dużo opowiadać o wszystkim, więc nawet jeśli wiele historii podkolorowywał to i tak tylko podkręcało wrażenia.

Z dzikich zwierząt bardziej jakieś różne egzotyczne kolorowe ptaszki, ale ciężko było je sfotografować między drzewami. Przewinęło się kilka małpek i coś przypominjącego małą kapibarę. Super byłoby zobaczyć jakiegoś jaguara na wolności albo dwumetrowego boa, ale to może faktycznie gdzieś głębiej siedziało z dala od szlaków.

Dzień 7

Powoli kierujemy się w stronę wybrzeża. Do tej pory temperatura była całkiem umiarkowana, a nawet chłodna w niektórych miejscach, ale gdy już zostawiliśmy za sobą góry i pojechaliśmy nad rzekę Tarcoles, po wyjściu z klimatyzowanego autokaru uderzyła nas ściana gorąca. To było jak wejście do piekarnika. Ale nie narzekałem, bo tego się trochę spodziewałem po kraju leżącym tuż przy równiku.

Rzeka Tarcoles to rzeka pełna krokodyli i różnego typu egzotycznego ptactwa. Dostaliśmy nawet broszury jakie gatunki można tam spotkać, ale ja się na tym za bardzo nie znam. Ja polowałem na ciekawe kadry ze swoim nowym aparatem. Trochę tylko żałowałem, że nie miałem obiektywu z większym zoomem, bo to co najciekawsze było daleko, ale starałem się wycisnąć co mogłem.

Po tropikalnym safari w planie wycieczki były jeszcze quady. Ja trochę oddalałem myśl o tym, bo nawet nigdy na czymś takim nie jeździłem i zawsze mi się to kojarzyło z jakimiś sportami ekstremalnymi typu motocross. Z drugiej strony, skoro średnia wieku naszej wycieczki to ludzie około 50 lat, więc pewnie nie pozwoliliby nam się tam połamać. Ku mojemu zaskoczeniu bardzo mi się spodobało. Jechaliśmy jeden za drugim, ale dosyć wolno. Ja byłem ostatni, więc czasami pozwalałem sobie zwalniać, by móc gwałtownie przyspieszyć i poczuć trochę adrenaliny. Jednak w drodze powrotnej wszystkim przestało być do śmiechu, gdy jeden chłopak przypadkowo wjechał w drugiego i uszkodził quada. Wywiązała się z tego długa dyskusja z właścicielami wypożyczalni i ostatecznie musiał zapłacić jakieś absurdalne pieniące za usterkę.

Wieczorem zatrzymaliśmy się w hotelu nad oceanem. Zdążyliśmy jeszcze wyjść na bulwar. Tam spotkaliśmy jakiś spontaniczny koncert z jakiejś szkoły muzycznej. Miałem dziwne deja vu, że zawsze w podróży, gdy wychodzę na nocny spacer bulwarem tam jest jakiś koncert. Ale ciekawa atrakcja, bo grali jakieś lokalne rytmy, a takie rzeczy zawsze miło posłuchać będąc na miejscu.

Dzień 8

W końcu jedziemy na prawdziwą tropikalną plażę. Miejsce nazywa się Marino Ballena i jeszcze, żeby było ciekawiej, by dostać się na plażę, trzeba przejść przez las. Wreszcie dla tych widoków tam poleciałem. Jedynym problemem jaki większość z nas miało to, że na ten teren nie było można wnosić żadnych butelek z piciem, a było tam okrutnie gorąco. Ostatecznie w akcie desperacji napiłem się wody z kranu jaki był przy łazienkach. Na szczęście nic mi się nie stało. Ale te plaże. To było coś pięknego. Ja ogólnie bardzo lubię plaże, a jeszcze takie z ciepłą wodą, białym piaseczkiem i palemkami to spełnienie marzeń. Niestety przez to, że byliśmy z wycieczką, nie mogliśmy spokojnie sobie poleżeć i się wyciszyć, bo zanim dostaliśmy się na jedną plażę, a następnie na drugą, to już zostały nam dwie godziny do odjazdu. Trzeba było jeszcze wykorzystać ten czas na kąpiel, zdjęcia i jakiś obiad.

Dzień 9

Trochę się martwiłem tym, że poleciałem tak daleko, do tropikalnego kraju, tylko po to, by dwa razy zobaczyć plażę. To był już ostatni dzień i już myślałem, że będę wspominać tę wycieczkę z niedosytem. Ale ostatecznie muszę przyznać, że bardzo dobrze to wszystko zaplanowali. Ostatni dzień był prawie cały przeznaczony na plażowanie, tym razem w Uvita. Była to bardzo szeroka płaska plaża, rozpościerająca się aż po horyzont. Tam mogliśmy już sobie chodzić do woli lub leżeć. Piasek miał taką lepką konsystencję, a brzegi były tak płaskie, że wyglądały jak lustro. Dookoła lasy palmowe, a w oddali góry przykryte gęstymi chmurami. Tego dnia też było bardzo parno i gorąco, do tego stopnia, że po kilku godzinach faktycznie już chciało się wracać. Ja się cały spiekłem, mimo że używałem kremu z filtrami, ale skóra nie przyzwyczajona do takiego słońca. Ta plaża była jak wyjęta ze wszystkich katalogów biur podróży i marzeń o tropikach. Do tego było można jeszcze kupić sobie zmrożonego kokosa i leżeć z nim pod palemką.

Po południu, gdy wracaliśmy z plaży pierwszy raz zaczęło padać i tak lało, jak w różnych opowiadaniach jakie są deszcze tropikalne. Nieustanna dzika ulewa przez kilkanaście godzin. Dobrze, że na sam koniec, bo jeszcze było można to zaliczyć do listy atrakcji.

Ta podróż do tanich nie należała, ale nie żałuję tych pieniędzy. Fajnie było sprawdzić, jak to jest z wycieczką. Na własną rękę pewnie też bym dał radę, bo Kostaryka jest przyjaznym i bezpiecznym krajem, ale przynajmniej nie musiałem się o nic martwić i mogłem w pełni się odprężyć.

Pełna galeria

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s